
"Dziękuję tacie, który nie mógł być dzisiaj w Mediolanie, ale mówił, że będzie oglądał mnie teraz w swoim domu w Argentynie. Dziękuję mojej mamie, która patrzy na mnie z nieba i wiem, że jest w tym momencie równie szczęśliwa, co ja." - mówił Javier Zanetti na swoim pożegnaniu, oklaskiwany przez dziesiątki tysięcy kibiców zgromadzonych na Giuseppe Meazza. Wzruszenie, które malowało się tamtego dnia na jego twarzy, towarzyszy mi oraz innym fanom do dzisiaj.
Sześć lat temu piłkarskie "pas" powiedział jeden z najbardziej szanowanych piłkarzy w historii futbolu. Kapitan, dżentelmen, człowiek.
Zacznijmy od końca. Pamiętny dzień - 10 maja 2014 roku. Zanetti w akompaniamencie oklasków i okrzyków Roberto Scarpiniego wychodzi na murawę w specjalnej opasce kapitańskiej z nadrukowanymi nazwiskami wszystkich piłkarzy Interu, z którymi kiedykolwiek pojawiał się na boisku. Kilkanaście minut wcześniej Inter wygrywa 4-1 z rzymskim Lazio i kończy sezon Serie A na 5. lokacie, zapewniając sobie tym samym awans do kwalifikacji Ligi Europy w przyszłym sezonie. W składzie Nerazzurrich m.in. Kuzmanović, Jonathan czy Taider. Za plecami przemawiającego kapitana Massimo Moratti, Erick Thohir i Walter Mazzari. Nie mam zamiaru pastwić się nad ówczesnym Interem, ale podkreśliłem to, żeby pokazać przekrój kariery Zanettiego w czarno-niebieskich barwach.
Piąte miejsce w tabeli..., a zaledwie 4 lata wcześniej trofeum Ligi Mistrzów uniesione wysoko nad głową po pokonaniu Bayernu Monachium w finale w Madrycie. Tyle wspaniałych chwil okraszonych pucharami, a jednemu z najważniejszych piłkarzy Interu Mediolan przyszło pożegnać się z ukochanym klubem w momencie, kiedy ów klub pikował w swojej historii. Czy byłoby lepiej, gdyby Argentyńczyk zawiesił buty na kołku po sezonie 2009/2010? Być może.
Przypadek? Nie (tak) sądzę.
W mowie pożegnalnej, o której sobie rozmawiamy, padły także słowa podziękowania dla Massimo Morattiego, a właściwie "Dla całej rodziny Morattich". Nie ma się czemu dziwić, gdyby właściciel Interu nie zaufał swojej intuicji lata temu i nie dostrzegł - anonimowego wtedy dla większości - piłkarza, ta legenda nigdy nie miałaby swojego miejsca na kartach historii.
Cofnijmy się do 1994 roku. Na gabinetowe biurko Massimo Morattiego trafia kaseta z "pokazowym" meczem reprezentacji młodzieżowej Argentyny. Jak się okazuje, materiał wideo został dostarczony przez agenta Ariela El Burrito Ortegi. To on miał wzbudzić zachwyt w oczach włoskiego potentata i trafić na Półwysep Apeniński, aby - jak się wtedy "wróżyło" - zrobić karierę porównywalną z "Boskim" Diego Maradoną. Tak się jednak nie stało, a Ortega dopiero trzy lata później trafił do Europy, kiedy poznali się na nim działacze Valencii. Massimo Morattiemu zaimponował z kolei inny zawodnik, zdecydowanie niżej ustawiony na murawie boiska. Włoch zachwycił się talentem jednego z obrońców, niejakiego Javiera Zanettiego i wymyślił sobie, że ten chłopak trafi do jego Interu. Jak pomyślał, tak zrobił - tłumacząc, że widzi w tym zawodniku potencjał na piłkarza kompletnego, który poza imponującą fizycznością, ma także do zaproponowania argumenty w ofensywie.
Moratti uchodził wtedy za osobę, której ciężko odmówić (właściwie to nie tylko wtedy). Zanetti został sprowadzony do Interu z argentyńskiego Banfield w 1995 roku w towarzystwie Sebastiana Ramberta - pewnie niewielu pamięta tego drugiego zawodnika, który - delikatnie mówiąc - nie zrobił w czarno-niebieskich barwach zawrotnej kariery. Wręcz przeciwnie, już rok później odszedł w niesławie - po rozegraniu zaledwie dwóch oficjalnych spotkań (chociaż i tutaj statystyki nie są do końca jasne) - do Realu Saragossa i słuch o nim zaginął.
Decyzja o przejściu do europejskiego klubu nie była dla Zanettiego łatwa, pewnie dlatego ostatnimi czasy opiekuje się i wspiera Lautaro Martineza bo wie, że zmiana klubu i opuszczenie rodzinnego kraju (ba, kontynentu!), to życiowy krok z gatunku ciężkich. "Na szczęście dla piłki nożnej" Javier Zanetti ostatecznie pojawił się w Mediolanie - przestraszony, nieznający języka, kompletnie niezauważany i popychany gdzieś na klubowych korytarzach, z plastikową torbą z ubraniami. Tak oto narodziła się legenda, która zadebiutowała w meczu przeciwko Vicenzy 27 sierpnia 1995 roku.
From zero to hero
Klasyczna, nadająca się na podkład scenariusza historia chłopaka, który z dzielnicy biedy przebija się na sam szczyt - czy tak było w przypadku Zanettiego? W dużej mierze tak, chociaż nie do końca. W obu przypadkach najważniejszym czynnikiem jest miłość do futbolu, traktowanie go jako odskocznię od szarej codzienności, która towarzyszy młodemu chłopakowi od urodzenia. Przedmieścia Buenos Aires i dzielnica portowa to zdecydowanie pozycja z dolnej części listy "Gdzie chciałbym przyjść na świat". Mały Javier kochał piłkę i wraz z całą lokalną społecznością zachwycał się drużyną Independiente (drużyną, od rezerw której niewiele później się odbił).
Jednak od klasycznego bohatera filmów piłkarskich różniła go podstawowa rzecz - podejście do pracy. Dla ekranowych piłkarzy futbol zazwyczaj jest nie tylko jedyną i najważniejszą rozrywką, ale także planem na przyszłość. Pracę traktują jak męczącą konieczność, która ma przynieść jedynie korzyść finansową i pozwolić przeżyć "do pierwszego". Zanetti miał nieco inne podejście do pracy, śmiało możemy nazwać go pozytywistą (ciekawe czy czytał Orzeszkową), gdyż Javier czerpał radość przede wszystkim z pożytku płynącego ze swojej pracy. Uważał, że jeśli to, co wykona (najczęściej usługi budowlane) sprawiają satysfakcję innym, będzie to także satysfakcjonujące dla niego samego.
To idealnie podkreśla i pokazuje z jakim charakterem i typem człowieka mamy do czynienia. Praca użytkowa w głowie Zanettiego była podstawą światopoglądu dotyczącego przyszłego zawodu. Nie byłoby więc znaczenia czy Argentyńczyk zrobiłby karierę w piłce, czy na stałe został murarzem - najważniejsze, aby to co robi było użyteczne dla innych. Dokładnie taki był na boisku. Silny, niezłomny fizycznie, mający na uwadze stworzenie pożytku dla innych, słowem - Il Trattore (pol. Traktor). Chapeau bas dla twórcy tego pseudonimu (prawdopodobnie argentyńskiego komentatora, Victora Moralesa). Osobiście uważam, że "ksywka" została trafiona idealnie. W końcu "Traktor" przynosi Interowi korzyści już od 25 lat. Oprócz tego, ten pseudonim ma niesamowity "quizowy potencjał", parę razy natknąłem się na związane z tym pytanie w różnorakich piłkarskich zabawach prowadzonych w mediach. Między innymi dzięki takim skojarzeniom pamięć o Zanettim ma szansę przetrwać wśród przyszłych pokoleń.
Można też śmiało podkreślić, że szacunek i podejście do pracy pozwoliło Argentyńczykowi tak długo utrzymać się w piłkarskim topie. Codzienne, systematyczne treningi, drakońska dieta - to podstawa "długowieczności" w sporcie. Zanetti był tytanem pracy, co doskonale widać na podstawie anegdoty, kiedy nawet w czasie swojego ślubu nie zrobił dyspensy od treningu biegowego i goście musieli po prostu zaakceptować chwilową nieobecność pana młodego na własnym weselu. Talent to tylko 20% całości piłkarza - tak często słyszymy w wywiadach z zawodowcami. Javier jest materializacją tych słów.
Il Capitano
Chyba nigdy nie uda się odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie - "Czy Zanetti był ważniejszy dla Interu, czy Inter dla Zanettiego?". Wiara właścicieli klubu pozwoliła młodemu chłopakowi rozwinąć skrzydła, a ten odpłacił się wszystkim, co może dać zawodnik swojemu pracodawcy - zaangażowaniem, świetną grą, ale przede wszystkim wiernością i przywiązaniem do barw, których przecież w obecnym futbolu coraz mniej. Cała kariera Zanettiego wygląda trochę jak spłacanie długu wdzięczności wobec kogoś, kto w pełni nam zaufał. Jednak uważam, że ta "spłata" nie była w żaden sposób wymuszona, a sam Zanetti może śmiało powiedzieć, że pomimo gry w jednym klubie jest usatysfakcjonowany z przebiegu kariery oraz tego, co osiągnął.
A przecież kiedy o jego nazwisku usłyszeli europejscy giganci, nie obyło się bez złożenia konkretnych ofert za usługi piłkarza. Miał pełne prawo zgodzić się na warunki proponowane przez Barcelonę czy Real (bliżej był tego drugiego). Kibice pewnie nie mieliby mu tego za złe przez szacunek, jaki wzbudzał, jednak - z jakiegoś powodu - postanowił zostać w Interze i zdobywać z nim trofea. Javier stworzył sobie w Mediolanie nowy dom i po prostu nie miał zamiaru drugi raz w swoim życiu tego domu porzucać.
(Tutaj warto podkreślić "solidność" Zanettiego również w aspekcie życia rodzinnego. Argentyńczyk, pomimo że wyjechał z Ameryki Południowej sam, nigdy nie zapomniał o ludziach. Starczy powiedzieć, że jego aktualna żona - Paula, to dziewczyna poznana jeszcze w Buenos Aires.)
Opaskę kapitańską (oficjalnie, nie w charakterze zastępcy), przywdział w 2001 roku i od tamtego czasu - aż do zakończenia kariery - prowadził swój zespół na boisku i w szatni. Zanetti miał własne podejście do roli kapitana. W swojej biografii podkreśla, że w jego ujęciu idealny lider zespołu nie jest "terrorystą". Kapitan ma za zadanie w zdecydowany sposób motywować piłkarzy i zaprowadzać porządek w szatni, jednak nigdy nie może stać się "krzykaczem". Utrzymanie harmonii w szatni nie jest proste, a dojść do takiego stanu można jedynie dzięki rozsądkowi i charakterowi. Jak widać kierowanie tą zasadą przyniosło wiele korzyści, ponieważ przez 14 lat nie popadł w żaden poważny konflikt, a ani jeden - z wielu trenerów Interu za jego czasów - nie pomyślał nawet, aby opaskę przekazać komuś innemu. Zanetti wspomniał kiedyś, że tylko jeden menedżer wyprowadził go z równowagi, mowa tutaj o Roy'u Hodgsonie, który - zdaniem Javiera - jednego razu zbyt wcześnie zdjął go z boiska. Ale taki "incydent" należy raczej traktować jako wyjątek od reguły, a panowie "załatwili" sprawę z odpowiednią dozą klasy.
Pisząc zdania o podejściu do roli lidera, na myśl przychodzi od razu sytuacja związana z innym Argentyńczykiem - Mauro Icardim, który nie potrafił utrzymać na swoich barkach ciężaru związanego z byciem kapitanem zespołu. Ale to już historia na inny tekst.
Dzięki swojej nieskazitelnej historii oraz postawie, jaką prezentował - Zanetti zapewnił sobie wieczne miejsce w historii klubowej. W 2015 roku, decyzją ówczesnego prezydenta - Ericka Thohira, numer "4", z którym Zanetti występował na boisku, został zastrzeżony. Nigdy więcej nie zobaczymy innego piłkarza Interu z tą cyfrą na plecach.
Albicelestes
Tak to bywa w karierach wielkich argentyńskich piłkarzy, że ostatnim - wieńczącym dzieło klejnotem w koronie - powinien być wygrany mundial. Nawiązuję do Lionela Messiego, który zdobył w swojej karierze praktycznie każde trofeum, a prawdopodobnie zabraknie mu tego najważniejszego dla reprezentacji - mistrzostwa świata.
Podobnie jest w przypadku Javiera Zanettiego, który w kadrze zadebiutował już w 1994 roku w meczu przeciwko Peru. Nie można jednak powiedzieć, że reprezentacyjna kariera Zanettiego była nieudana, ponieważ ma na swoim koncie choćby srebrny medal na Letnich Igrzyskach Olimpijskich w 1996 roku w Atlancie, a więc już dwa lata po debiucie. Z kolei ani razu nie udało mu się zatriumfować w Copa America.
Niestety, ogólnokrajowy szacunek i sława nie uchroniły Zanettiego przed smutnym incydentem w rodzinnych stronach. W 2014 roku Javier wraz ze swoim ojcem zostali napadnięci i obrabowani przez bandytów na przedmieściach Buenos Aires. Napastnicy grozili im wtedy bronią, a celem kradzieży były pieniądze i samochód. Ta historia przypomina trochę patologiczne sytuacje z udziałem piłkarzy, które nagminnie mają miejsce w Neapolu.
Podsumowując, były kapitan Interu zagrał łącznie w 143 meczach reprezentacji Argentyny i zdobył w nich 5 goli.
Sukcesy z Interem na murawie i poza nią
Niedosyt trofeów z kadrą Zanetti z pewnością nadrobił sobie dzięki laurom zdobywanym w barwach Interu. Warto przypomnieć, że pierwszy puchar z "Il Capitano" w składzie Nerazzurri wznieśli jeszcze w XX w., kiedy zwyciężyli w finale Pucharu UEFA. W pamiętnym włoskim finale w 1998 roku, Inter pokonał 3-0 Lazio, a Zanetti zdobył w tym spotkaniu drugą bramkę dla Nerazzurrich.
Z kolei początek XXI w. aż do 2010 roku to jedno wielkie pasmo sukcesów zarówno dla Interu, jak i samego Zanettiego. 5 razy Mistrzostwo Włoch, 4 razy Puchar Włoch, 4 razy Superpuchar Włoch, jedno Klubowe Mistrzostwo Świata, jeden Puchar UEFA i wisienka na torcie - puchar Ligi Mistrzów w 2010 roku.
Powiedzmy sobie szczerze, piłkarze pokroju Zanettiego po prostu zasługują na taki sezon, jaki miał miejsce pod wodzą Jose Mourinho w sezonie 2009/2010. Wielu zasłużonym graczom nie udało się jednak zdobyć tego znamienitego trofeum i pozostaje jedynie cieszyć się, że Javier Zanetti nie należy do tego grona. W zamian za to, do teraz możemy delektować się zdjęciem, kiedy Il Capitano w towarzystwie całej drużyny wznosi Puchar Ligi Mistrzów ponad swoją głowę. Fotografia wisi na honorowym miejscu w oficjalnym sklepie Interu w Mediolanie.
Zanetti wygrał w czarno-niebieskich barwach jeszcze jedną walkę - z własnym ciałem. W 2013 roku świat obiegła informacja o zerwanym ścięgnie Achillesa przez kapitana Interu. Wielu kibiców, zgodnie z przewidywaniami lekarzy, powoli godziło się z myślą, że ukochany piłkarz nie powróci już na boisko. Przeczytać można było wtedy wiele wpisów pełnych lamentu i żalu, że legenda klubu może skończyć karierę przez kontuzję. Jednak i tym razem Zanetti nie ugiął się i dzięki swej wytrwałości jeszcze pod koniec tego samego roku był gotowy do gry, a fani w meczu z Livorno urządzili prawdziwą fetę, kiedy Javier podniósł się z ławki rezerwowych i ponownie postawił stopy na murawie.
Zanetti jest niekwestionowanym rekordzistą pod względem występów w barwach Interu - łącznie zagrał 858 razy, z czego 614 w Serie A.
Nie tylko piłkarz, ale i człowiek
Po zakończeniu piłkarskiej kariery zarząd Interu, nie wahając się, od razu zaproponował Zanettiemu stanowisko wiceprezydenta klubu. Od tamtego czasu Il Capitano reprezentuje klub na całym świecie, a wiemy, że wizerunek takiej postaci doskonale wpływa na wizerunek samego klubu. Z resztą, nikt nie wyobraża sobie, żeby Zanetti miał kierować albo trenować inną drużynę.
Warto zwrócić uwagę także na pozaklubową działalność Argentyńczyka. Wraz ze swoją żoną założyli bowiem fundację charytatywną, a z Estebanem Cambiasso prowadzą organizację pomagającą młodym adeptom futbolu w rozwinięciu ich karier.
Nowy wizerunek Interu, zmiana zarządu, piłkarzy i stylu gry cieszy niezmiernie - ale jeszcze bardziej napawa dumą obraz takich postaci jak Zanetti u klubowego steru. Jeżeli Javier sprawdzi się w zarządzie choćby w małym stopniu tak, jak na boisku, to można być spokojnym o przyszłość mediolańskiego klubu.
Kapitanie - jesteś tutaj już tak długo, zostań na zawsze.
Grazie. C'è solo un capitano...
Polecamy także poniższe linki do filmu i napisów o Javierze Zanettim "Zanetti Story":
Video autorstwa Odina:
Komentarze (11)
Taki ktoś przychodzi raz na kilka pokoleń.
Możliwe że za naszego życia nie będzie w Interze drugiej takiej postaci.