Hanno ragione, hanno ragione
mi han detto:"E' vecchio tutto quello che lei fa,
Nieczęsto zdarza mi się pisać na tej stronie. Bo też nieczęsto czuję się kompetentny na tyle, by wypowiadać się na poważne tematy związane z moją drużyną. Dzisiaj jednak nie aspiruję do roli eksperta. Dzisiaj przemawia przeze mnie myślenie kibica, który poczuł się zwyczajnie zawiedziony. Wychodząc wtorkowej nocy zapłakany z San Siro, patrząc na gasnące światła, stanęło mi przed oczami ostatnie 11 miesięcy czarno-niebieskiej historii.
Ostatni raz na tej stronie pisałem właśnie 11 miesięcy temu – w trakcie wspaniałego majowego karnawału zwycięstw, w przededniu madryckiej koronacji Interu na władców Europy. Nie minę się chyba z prawdą mówiąc, że każdy z nas doskonale pamięta te dni godzina po godzinie, gol po golu. Pisałem wtedy o fenomenie ówczesnego Interu, swoistej grupy 'chłopaków po przejściach'. Chłopaków zebranych z najróżniejszych części świata, wielokrotnie już skreślanych, niedocenianych wyszydzanych – tak samo jak wielokrotnie wyszydzany był sam Inter. Pisałem też, że w Madrycie wybiegną na boisko ze świadomością 'now or never'. Ta grupa, której niejeden raz odmawiano talentu i fantazji, szła po triumf w rytm słów jednego z legendarnych hymnów nerazzurrich, w którym Luciano Ligabue śpiewa że
non si puo sempre perdere![hide]
Dzisiaj jednak nie ten utwór towarzyszył wszystkim wychodzącym ze stadionu i wracającym do domów w stylu Julio Cesara – na piechotę, w milczeniu, ze spuszczoną głową. Tym razem bezwiednie, niczym niechciany bumerang wróciła druga piosenka przytoczona przeze mnie w maju – 'Luci a San Siro' Roberto Vecchioniego. Smutna ballada o Mediolanie, o quartiere San Siro, o tym czego już nie ma.
Luci a San Siro di quella sera
che c'è di strano siamo stati tutti là,
Wszyscy byliśmy we wtorek na San Siro. Wszyscy widzieliśmy klęskę z Schalke, mając świeżo w pamięci białe flagi wywieszone w sobotę w starciu z Milanem. I nic dziwnego, że nie mamy dziś uśmiechów na twarzy. W ciągu 4 dni przegraliśmy właściwie wszystko, co miało jakiekolwiek znaczenie w perspektywie całego sezonu. Nie winię Leonardo za to, że wymyślił swoją ofensywną fantazję. Nie winię go za to, że wiecznym uśmiechem i bombardowaniem szatni pozytywną energią chciał wygrać mistrzostwo, bo przecież niejednokrotnie w futbolu siłą woli i chartem ducha wchodziło się na szczyt. Nie winię Leonardo za to, że jest Paolo Coelho futbolu – że w intelektualnym wizerunku, emocjonalnych wypowiedziach i przepisach na harmonię i radość gry widział panaceum na uleczenie Interu, zakwaszonego nieadekwatnym podejściem Rafy Beniteza. Winię go jednak za to, że dopuścił się zbrodni dużo poważniejszej – że odważył się żyć snem wielkości w realnym życiu. Niemniej jednak, o to samo oskarżam i obwiniam wszystkich – od Massimo Morattiego i Marco Branci po piłkarzy, którzy biegają w czarno-niebieskich koszulkach.
Fa la mia vita, fa la tua vita
tanto doveva prima o poi finire lì
Jasne, nie można wiecznie wygrywać. W końcu nieumiarkowanie jest jednym z grzechów głównych. Niemniej jednak nikt też nie kazał nam podcinać sobie samym skrzydeł, co Massimo Moratti zrobił w lecie, nie wpuszczając niemal kropli świeżej krwi do szatni zespołu. Problemem obecnego Interu nie jest zmęczenie, brak talentu czy umiejętności. Problemem Interu jest sam Inter, i to bynajmniej nie Inter dzisiejszy, ale ten z wczoraj. Bo kryzys nie zaczął się z Benitezem czy kontuzją Waltera Samuela. Kryzys Interu zaczął się 22 maja 2010, a jego źródła leżą prawdopodobnie wciąż na murawie Santiago Bernabeu. Kryzys Interu to jego zwycięstwa. Zwycięstwa, na które nikt nie był najwyraźniej przygotowany i z którymi nikt nie umiał sobie poradzić.
Bo sukces trzeba umieć zagospodarować. I ta zasada nie ma wyjątku dla zeszłorocznego festiwalu Interowych triumfów. Nie chcę w tym miejscu przytaczać frazesów i bon-motów o tym że 'trudniej jest utrzymać się na szczycie niż na niego wejść' itp., aczkolwiek w wielu dziedzinach życia, a futbol jest z pewnością jedną z nich, pozostanie w miejscu to krok w tył. Inter swojego sukcesu nie zagospodarował. Piłkarze nie wyzwolili w sobie nowych pokładów ambicji i sportowej złości, spoczęli na laurach. Moim skromnym zdanie nie bez racji są też ci, którzy wspominają w tym przypadku bezwarunkowe oddanie się José Mourinho, który być może jako jedyny potrafił w tych ludziach wyzwolić maksimum koncentracji i ukryte pokłady wiary w siebie. Jeśli to prawda, to zrobił to na tyle skutecznie, że albo wyssał je w całości, albo metody odkrywkowe zabrał ze sobą do Madrytu. Obecnym piłkarzom Interu zwyczajnie nie chce się poświęcać do końca, nie chce się umierać za każdą bramkę, każdy mecz. Może nie widzą już celu, może nie wierzą we własne zmartwychwstanie następnego dnia. Fakt faktem, nie ma już drużyny.
Julio Cesar raz ratuje nas od blamażu, raz sam nas nad granicę tego blamażu prowadzi. Lucio obudził w sobie demony przekraczania środkowej linii, Ranocchia sam do końca nie wie chyba, czego od niego oczekują. Chivu najpierw strzela we własnych kolegów i trenera oskarżeniami o brak zaangażowania, potem daje wyraz swojemu uwielbieniu do czerwieni. Sneijder zieje frustracją i strzela po trybunach, Stanković nie umie już nadążyć za tempem młodych wilków. Eto'o (przy całym szacunku dla jego tegorocznego dorobku) widzi w sobie zbawcę jedynego i najbardziej uprawnionego, zwłaszcza że inni zbawcy etatowi – Milito i Pandev – bynajmniej nie palą się do otwarcia ognia i ostrzelania rywala. Cambiasso i Maicon są cieniami samych siebie. Najbardziej w tym wszystkim żal mi jednak graczy pokroju Thiago Motty i Houssaine Kharji – im akurat zaangażowania odmówić w większości nie można. Grają na nieswoich pozycjach lub najzwyczajniej wymaga się od nich zbyt wiele. My, kibice, też popadliśmy w swego rodzaju paranoję – czekamy na szczelną defensywę i festiwal bramek, w desperacji posuwając się nawet do oczekiwania goleady także od tych wymienionych wyżej rzemieślników. Jestem niemal pewien, że gdyby mogli, oni akurat – ramię w ramię z próbującymi to poskładać do kupy Zanettin i Materazzim – nie zastanawialiby się ani chwili, oddając życie na boisku. Nie ich wina, że czasem nawet to nie wystarcza.
Milano mia portami via, fa tanto freddo,
ho schifo e non ne posso più,
Mam już dość tego sezonu. Kontuzji i upokorzeń, konfliktów wewnątrz załatwionych za pomocą prasy. Ślepoty i ignorowania problemów, dobrej miny do złej gry. Może to już stare, może to staromodne, ale chcę z powrotem swoją drużynę.
facciamo un cambio prenditi pure
quel po' di soldi quel po' di celebrità
ma dammi indietro la mia seicento,
i miei vent'anni e una ragazza che tu sai
Chcę z powrotem Inter Mediolan. Niekoniecznie coraz bardziej włoski, niekoniecznie coraz bardziej brazylijski. Chcę Inter z charakterem, Inter walczący, Inter mający swój styl i swoje cechy charakterystyczne. Nie chcę wielkich pieniędzy, gwiazdorstwa, celebrytów na meczach. Chcę chłopaków wychowanych na marzeniach, chłopaków stworzonych do biegania za piłką w każdej sekundzie życia.
Jedyne czego nie chcę, to powrotu do mentalności przegrywania. Nie chcę znowu spuszczonych głów, 2. czy 3. miejsc. Oczywiście, jako kibic wierzę, że możemy jeszcze wiele wygrać w tym sezonie, nawet te nieszczęsne 4 bramki w Gelsenkirchen. Nie jestem tylko pewien, czy w ogóle tego chcę. Po części dlatego, że nie zasługujemy na półfinał LM czy Scudetto, przegrywając najważniejsze mecze sezonu. Ale nie chcę też dawać piłkarzom i Morattiemu kolejnej wymówki do petryfikacji Interu, zachowywania statusu quo i co za tym idzie, zaprzestania zmian w drużynie. Nie chcę kolejnej Benitez-gate, kiedy kontuzje i zmęczenie siłownią było dla wszystkich piłkarzy uniwersalnym wytłumaczeniem.
Bo nie chcę już przeżyć takiego wieczoru, kiedy wychodzę z Meazza i mam wrażenie, że Vecchioni ma rację, mówiąc że
Luci a San Siro non ne accenderanno più
Komentarze (41)
<br />
Pokazałeś te wszystkie stłumione emocje które we mnie siedziały, a których nie potrafiłem opisać. Dziękuję Ci.
<br />
oj za skromny jesteś <br />
pisz częściej<br />
świetny felieton, brawo!