22 maja 2010 już na zawsze zapisze się w kartach historii Interu, jako dzień wielkiego, trzeciego w ponad stuletnim już istnieniu klubu, triumfu w najważniejszych klubowych rozgrywkach Europy. Zwycięstwo było tym słodsze, a radość kibiców tym większa, ponieważ Nerazzurri, jako pierwszy włoski klub w historii, okrasili wspaniały sezon trzema najcenniejszymi tytułami. Niestety zawsze, nawet w przypadku tak podniosłych i nasyconych lawiną pozytywnych emocji chwil, musiało pojawić się jakieś „ale”. Dotyczy ono, o ironio, głównego architekta największego od 45 lat sukcesu Interu – Jose Mourinho. Portugalczyk, ku rozpaczy wielu czarno-niebieskich serc, potwierdził bowiem medialne doniesienia i obwieścił, że Mediolan zamienia na Madryt, motywując swą decyzję potrzebą poszukiwania nowych wyzwań na zawodowej ścieżce.
Oznacza to ni mniej, ni więcej, że Inter traci trenera wybitnego. Trenera, który w ciągu dwóch lat doprowadził Mediolańczyków do sukcesu, jakiego nikt wcześniej w Italii nie osiągnął, a i w Europie niewielu by się takich znalazło. Massimo Moratti przez 13 lat, trwoniąc setki milionów najpierw dolarów, a później euro, szukał trenera, który pozwoli mu nawiązać do wspaniałych sukcesów jego ojca.
[hide]
Trzeba jednak przyznać, że pierwszy rok pobytu Mourinho na Giuseppe Meazza wcale nie zapowiadał tak wielkich sukcesów. Portugalczyk sięgnął co prawda po kolejne scudetto, jednak gra Nerazzurrich oraz dalekie od oczekiwań rezultaty w Champions League nie napawały optymizmem. Ba, schematyczny, długimi momentami irytująco minimalistyczny i siermiężny futbol, jaki serwowali widzom podopieczni The Special One, nakazywał powątpiewać, czy aby jedyną różnicą pomiędzy Mancinim a Mou nie jest wysokość ich zarobków.
Drugi, jak się okazało zwycięski pod każdym względem sezon, również nie rozpoczął się tak fantastycznie, jak finiszował. Inter długo nie zachwycał, miewał jednak coraz częstsze przebłyski. To właśnie te krótkie, choć stopniowo przedłużające się mignięcia dobrej gry, pozwalały wierzyć, że tym razem przygoda z Liga Mistrzów nie skończy się na 1/8 finału. Bo właśnie godny (czyli trwający co najmniej do fazy półfinałowej) występ wśród europejskiej elity był celem nadrzędnym stawianym przed Mourinho. I to właśnie w fazie pucharowej Champions League narodził się i z każdym kolejnym meczem rozwijał wielki Inter. To właśnie wówczas, w meczach gatunkowo i prestiżowo najważniejszych, objawił się w najczystszej postaci geniusz portugalskiego trenera. Bo czy jest szkoleniowiec, który mając jednobramkową przewagę, jedzie na Stamford Bridge grać trzema napastnikami? Bronić się, atakując? Czy jakikolwiek trener w ciągu ostatnich 24 miesięcy tak perfekcyjnie ustawił swój zespół, aby ten w każdym calu wykorzystał wszystkie swoje atuty i jednocześnie obnażył wszystkie słabości Barcelony?
Ale to nie tytuły czynią Mourinho postacią wybitnie zasłużoną dla Interu. No może nie tylko tytuły. On zrobił dla Nerazzurrich coś o wiele cenniejszego, niż zdobycie Pucharu Mistrzów. Zaszczepił bowiem w mentalności nie tylko zawodników, ale wszystkich osób tworzących klub, gen zwycięzców. Coś, czego brakowało od lat. Coś, czego nie można było kupić za żadne pieniądze. Rozpędził znad Stadio Giuseppe Meazza atmosferę niemocy i nieporadności, które paraliżowały Interistów na każdym szczeblu europejskich rozgrywek. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie jest to tylko sezonowy wybryk. To jest przełom. Przełom, który pozwoli Interowi być absolutnie topowym zespołem przez wiele lat. Piłkarze ze stolicy Lombardii nie będą wygrywać zawsze, może już za rok podzielą los Barcelony czy Chelsea, ale winy za niepowodzenie nie będzie już można zrzucić na karb psychicznej niemocy. To alibi już odeszło, oby bezpowrotnie. To wszystko sprawia, że misja Mourinho była kompletna już po rewanżu na Camp Nou. Ewentualna porażka z Bayernem w tej materii absolutnie nic by nie zmieniła. I za to trzeba być wdzięcznym Mourinho. Na zawsze.
Nie podlega więc żadnej dyskusji, że najlepszy klubowy zespół w Europie traci postać, bez której być może jeszcze wiele lat tułałby się w ogonie europejskich potentatów. Moratti i spółka byli już po dwumeczu z Barcą na straconej pozycji w negocjacjach z Mourinho. Nie mam bowiem wątpliwości, że właśnie wtedy w głowie Portugalczyka zaświtała myśl „Zrobiłem tu swoje, mogę odejść”. W Mediolanie nie zatrzymałyby go żadne pieniądze. Nie skusiła go nawet walka o kolejne trzy trofea, które sam nazwał „malutkimi” w porównaniu z tym, co osiągnął. Ale nie tylko Inter zostaje osierocony, ale także cała włoska piłka, tak bardzo nielubiana przez samego Mou. Portugalczyk spokojnie zasłużył na miano największej medialnej gwiazdy calcio ostatnich dwóch lat. Był na językach wszystkich i niemal non stop. Wzbudzał zainteresowanie nawet wtedy, gdy milczał, obrażając się na całą piłkarską Italię. Dziennikarzy, którzy tak bardzo dali się mu we znaki (zresztą z wzajemnością) czeka teraz spekulancka anoreksja, ponieważ przez ostatnie 24 miesiące żywili się głównie tym, co powiedział, albo tym, czego nie powiedział Mourinho. Ale o nich akurat nie ma się co martwić, za moment znajdą sobie inny łakomy kąsek.
Bardziej zasadne wydaje się pytanie „co dalej z Interem?” Nerazzurri stoją teraz przed równie ważną, co trudną decyzją odnośnie zatrudnienia nowego szkoleniowca. Do momentu ogłoszenia nazwiska spekulacjom nie będzie końca. Nie ma sensu dywagować na temat personaliów. Pewne jest jedno: już teraz nowy trener Mediolańczyków, choć nie jest wiadome, kto nim będzie, znajduje się w bardzo niewygodnym położeniu. Przede wszystkim przyjdzie do zespołu, który wygrał wszystko i na samym starcie będzie miał świadomość, że może tylko dorównać swojemu poprzednikowi, bo więcej wygrać się po prostu nie da. W związku z tym nie uniknie też porównań z Portugalczykiem. Kto, jak kto, ale włoscy żurnaliści nie odmówią sobie zawodowej przyjemności gnębienia nowego opiekuna Interu pytaniami o Mourinho. To, czy następca Mou „sprawdzi się” w nowej roli, będzie w dużej mierze uzależnione także od…nas samych. Bo to właśnie kibice, wspólnie z dziennikarzami, są głównym recenzentem postawy zespołu. To, czy nowy trener będzie oceniany pozytywnie będzie uzależnione od wymagań, jakie przed nim postawimy. Żądając kolejnej potrójnej korony w pierwszym roku pracy już teraz można przecież ze sporą dozą prawdopodobieństwa założyć, że opiekun Interu zawiedzie. Nie bez powodu takie osiągnięcia zdarzają się rzadko, a we Włoszech jak do 22 maja – nigdy.
Pozostaje zatem uzbroić się w cierpliwość, zarówno w poszukiwaniu nowego trenera, jak i kolejnych etapach jego pracy. Cierpliwość na szczęście jest ostatnią cechą, jakiej można odmówić wszystkim osobom od lat związanym z Interem. Tymczasem pozostaje jedynie podziękować Mourinho. Za pracę, jaką wykonał w Interze, za trofea, jakie w dużej mierze dzięki niemu, mógł wznosić po kolejnych finałach Javier Zanetti. Ale także za jego „ludzkość”, za łzy po meczach ze Sieną i Bayernem, za arogancką wręcz pewność siebie, dzięki której piłkarze pozostawali z dala od medialnych ataków, kiedy on musiał je znosić na każdym niemal kroku. Już niedługo Mourinho zapewne ponownie zawita do Mediolanu, tyle że w roli trenera Realu. Bo on już tak ma, że w Champions League prędzej czy później trafia na swój był klub. I wtedy my wszyscy przyjmiemy jego postawę: przed i po meczu będzie dla nas postacią szczególną, ale przez 90 minut walki na boisku będzie tylko trenerem rywala Interu, a więc także naszym rywalem… .
Kamil Żerdziewski (Biały)
Komentarze (17)
<br />
Bardzo dobry tekst. Oby takich więcej <img src="/files/emoticons/10" alt=" " />